Dla mnie kwintesencją motocyklizmu, było zawsze podróżowanie w samotności, połykanie winkli, nawijanie kilometrów asfaltu na koła, nie oglądanie się za siebie, próba kompletnego wyciszenia się i zostawienia wszystkich problemów wraz z przekroczeniem bramy garażu. Pozostawał tylko przyjemny szum wiatru, chłód bijący od baku, oraz mruczący dźwięk silnika, dzięki którym mogłem poczuć się na swój sposób wyjątkowo. Sprawy zaczynają się nieco komplikować kiedy na wycieczkę zabieramy jeszcze kogoś… Jeśli jest to przyjaciel, z którym na drodze rozumiemy się bez słów, wystarczy pamiętać, że jedzie razem z nami i zawsze zostawiać więcej…